Smaki i zapachy emigracji - cz VII
Hotel Marriott w Londynie
Cudem
uniknęłam powrotu na podłogę, bo pojawili się nowi lokatorzy na
tę dwójkę w której spałam od tygodnia. Przyszła matka dziewczyny
w której domu mieszkaliśmy i zaproponowała mi miejsce u niej, bo
właśnie się zwolniło.
Pokoik okazał się dokładną kopią tego
mojej koleżanki, czyli półtora metra na dwa, ale nieco ładniejszy,
z większym okienkiem i sprytnie urządzony. Wprawdzie mogłam w nim
zrobić tylko obrót wokół mojej własnej osi ale byłam już jakby
u siebie za 70 £ tygodniowo. W tym domu poznałam swoich sąsiadów
drzwi w drzwi, fantastycznych ludzi, parę nie pasującą do reszty
mieszkańców, bo z szerokimi horyzontami, ogromną inteligencją, z
którymi zadzierzgnęłam swoją pierwszą tutaj przyjaźń.
Poza tym
zamieszkałam bliżej metra, co ma ogromne znaczenie w Londynie.
Miałam znacznie wygodniejszy dojazd do pracy, która okazała się
całkiem przyzwoita, w normalnej ilości godzin, z przyjaznymi ludźmi,
nawet supervisor (szefowa) postrach ogółu traktowała mnie jak pupilkę.
Dowiedziałam się boleśnie że całkiem fajnie trafiłam, kiedy agencja odesłała mnie
do hotelu Marriot na pokojówkę, bo kolporter prasy już nie
potrzebował dłużej wsparcia o dodatkowych pracowników.
W
pierwszym momencie ucieszyłam się że będę pracowała w
ekskluzywnym hotelu w pięknym otoczeniu (co ma dla mnie zawsze
znaczenie), sama w ładnym ubranku.
Umiem dobrze sprzątać po mojej
mamie perfekcjonistce - myślałam sobie - więc będę się tam dobrze
czuła.
O
naiwności święta, jakże strasznie się myliłam!
Moje
postanowienie o jak najszybszym wyrwaniu się ze świata dobrowolnych
niewolników, nie tylko oddaliło się, ale doszlusowałam w
ekspresowym tempie dokładnie do stylu życia otaczających mnie
Polaków.
Komentarze
Prześlij komentarz
Porozmawiajmy ...
Włączona weryfikacja obrazkowa bo spam mi się wdarł.